Czy zdarza Ci się ten ciekawy stan, kiedy nazwa miejscowości, miejsca, a czasem nawet kraju, jest dla Ciebie tak tajemnicza, że brzmi jak nazwa z bajki? Kiedy rozpoczynasz czytać lub dowiadywać się o nim, właściwie jesteś odkrywcą. Odkrywasz go dla siebie. Pięknie jest być odkrywcą, to zupełnie co innego, niż bycie turystą.
O miejscu, które odkrywasz, napisano dziesiątki przewodników, zrobiono piętnaście filmów a hasztag z nim ma milion postów? Co z tego, dla siebie jesteś pierwszy. Czyż to nie cudowne?

Dlatego może po raz pierwszy przeczytasz historię o Przylądku z Głowy, kolejny rozdział baśni o Sardynii. Capo Testa – taki ma tytuł – to tłumacząc na język polski – Przylądek Głowa. Przylądek mógłby się nazywać równie dobrze Przylądek na Głowie, lub też Przylądek z Głowy. Wtedy mielibyśmy go już z głowy… Ale nie jest prosto mieć go z głowy, a dokładniej – pozbyć się z głowy myślenia o nim, wspomnień, krajobrazów tak oryginalnych, jak scenografia filmowa…

Rzecz dzieje się na północy Sardynii. Tak blisko Korsyki, że może udałoby się przepłynąć wpław ten ośmiokilometrowy pas błękitu Morza Tyreńskiego. Dotrzeć do Plaży św. Antoniego nieopodal przepięknej mieściny Bonifacio. Jedno jest pewne – białe klify Korsyki widać z Capo Testa doskonale.

Przylądek zaprasza nas na jednodniową wyprawę. Dobrze ją zaplanować, będąc na północnym wybrzeżu Sardynii, a najlepiej będąc na Rajskim Wybrzeżu – Costa Paradiso.
Samochód zostawiamy nieopodal Rena di Ponente i poruszamy się wedle wytyczonej trasy, szukając tajemniczego wejścia na szlak. Wbrew pozorom, nie jest ono zbyt oczywiste. Opis z przewodnika Rother Guide okazuje się niezwykle pomocny i ułatwia nam wkroczenie na ścieżkę, prowadzącą nas wprost do…Księżycowej Doliny (Valle della Luna). Jej nazwa wprowadza już bardzo bogaty świat skojarzeń, bowiem krajobraz jest iście…kosmiczny.

Żeby było ciekawiej – wrota Doliny tworzą fragmenty brył, które Rzymianie przycinali szykując budulec kolejnej świątyni. Coś jakby pozostałości rzymskiego placu budowy. Brama czasu. Dreszcze na skórze spieczonej słońcem. Drobne punkty na granitowych bryłach rozpalają wyobraźnię, widać technologię, dzięki której wielkie bloki zamieniane były w tympanony, czy inne portyki.

Nie byliśmy na Księżycu, dostępne fotorelacje też są dość skąpe, ale określenie „księżycowy krajobraz” pasuje tu jak ulał. Choć zatoczkowa plaża dość szybko likwiduje skojarzenie z Księżycem. Za to przywołuje inny świat. Ponoć od lat 70-tych Capo Testa stało się mekką hipisów. Wydaje się, że wciąż niewielka komuna Dzieci Kwiatów żyje pośród jaskiń Przylądka, utrzymując się ze sprzedaży koralików i innych artefaktów. Dziś to trochę hipi-skansen.



Korzystamy z kąpieli w zatoczce. Morze jest niespokojne, ale ciepłe i orzeźwiające. Idziemy dalej skalistym nabrzeżem, wchłaniając krajobrazy, które nie mieszczą się w (nomen omen) głowie. Granitowe skały wyglądają jakby wyszły spod ręki rzeźbiarza – hipisa, który nie wiadomo co palił w swej indiańskiej fajce (konopki wędrowne?). Spacer po głazach, szczelinach, rumowiskach to wspaniała wędrówka, niezbyt męcząca i dająca szybkie nagrody. W tle wciąż widzimy niezwykły, głęboko turkusowy kolor Morza Tyreńskiego, którego fale rozbijają się bielą o beżowo szare skały. Tak, to one na spółkę z wiatrem, są odpowiedzialne za tę naturalną galerię abstrakcyjnej rzeźby.


Rozwiążmy jedną tajemnicę – a mianowicie magiczne pasy na naszych zdjęciach z Przylądka. To nie efekt promieniowania rzymskich kamiennych bloków ani nie lasery George’a Lucasa ( choć o nim jeszcze będzie mowa ). To ostrzeżenie – Capo Testa wymaga ostrożności, dobrego górskiego obuwia i uważności. Nieostrożność może skończyć się skręconą kostką, wypadkiem lub…rozbitym aparatem. Fotoreporter stracił równowagę na śliskich granitowych kamieniach i…na szczęście skończyło się na kilku siniakach i zbitym szkle aparatu. Strat w ludziach nie było.


Oprócz skojarzeń z Księżycem, jest jeszcze jeden wątek, który krąży po głowie na Przylądku. Chodzimy po scenografii Gwiezdnych Wojen. Aż dziwne, że George Lucas nie wykorzystał cypla w jednej z części słynnej sagi. Wszak jego inspiracje mają przecież swoje źródło również na Sardynii…
podobno moja mama
pochodzi z Monte Prama
i kiedyś gdzieś na wczasach
spotkała George’a Lucasa
tradycyjna pieśń sardyńskA

Owocem tego spotkania stał się słynny robot C3PO. A rzeczona mama to Gigant z Monte Prama, daleka krewna C3PO – posąg z czasów kultury nuragijskiej, który zobaczyć można w Muzeum Archeologicznym w Cagliari. Podobni do siebie tak, że gdyby mieli konta na fejsbuku, z pewnością algorytm wyszukiwania twarzy połączyłby ich jako rodzinę.


Historia o Przylądku z Głowy może się jeszcze długo toczyć…ale na horyzoncie widać już latarnię morską, oraz szosę, która niebawem doprowadzi nas do pętli powrotnej. To niezwykłe, gdzie dotarliśmy, przenosząc się myślami na Capo Testa…A może ten rozdział powinniśmy zatytułować „Hair na Głowie – Rzymskie Imperium Kontratakuje”…?

Odkryjcie cypel Capo Testa dla siebie!
Wędrowne Konopki